Dodałam tę książkę do mojej kolejki pod wpływem recenzji Podsłucha, zaś czytając wpis Poniedziałkowy gość w Mieście książek poczułam się sprowokowana wypowiedzią peek-a-boo na temat tej książki i tak trafiła ona na mój czytnik.
451 stopni Fahrenheita opowiada o świecie, w którym strażacy nie zajmują się gaszeniem pożarów (wszystkie domy są ognioodporne), lecz ich wzniecaniem u osób, u których znaleziono zakazane książki. Tak samo jak za czasów inkwizycji istnieje lista pozycji zabronionych, jest ona jednak o wiele dłuższa: Montag wpatrywał się nad głowami kolegów w ścianę z wypisanym na maszynie milionem tytułów zakazanych książek. Właściwie wszystkie książki należące do literatury pięknej są zakazane, a że szkolenia odbywają się za pomocą filmów, to posiadanie jakiejkolwiek książki wzbudza podejrzenia.
Większość ludzi nie pamięta już, że strażacy kiedyś gasili pożary zamiast je wzniecać i że książki umiały dodawać wartości ludzkiemu życiu. Ludzie żyją otumanieni przez "rodzinkę" z interaktywnych ścian salonów i nie widzą w swojej egzystencji sensu, choć sami sobie z tego nie zdają sprawy. Samobójstwa są właściwie normą: każdy zna kogoś, kto się zabił, zaś każdej nocy w mieście kilka razy jest wzywana ekipa odtruwająca do tych, którzy połknęli za dużo tabletek nasennych.
Ludzie żyją koło siebie, a nie ze sobą. Małżeństwa są sobie obce, znajomi tak naprawdę się nie znają. Mieszkańcy szukają rozrywek w niebezpiecznie szybkiej jeździe, która stosunkowo często kończy się śmiertelnym wypadkiem.
W takim właśnie świecie żyje Guy Montag - strażak, posiadacz symbolicznego hełmu z numerem 451. Pewnego dnia spotyka on Klarysa McClellan - dziewczynę, która zaczepia go na ulicy i zaczyna z nim rozmowę, co samo w sobie jest już dziwne. Te spotkania, oraz nieudane samobójstwo żony zaczynają otwierać mu oczy na świat...
451 stopni Fahrenheita to temperatura, w której pali się papier, jednak moim zdaniem książki nie są tym, o co w tej powieści chodzi. Światu, w którym żyje Montag, brakuje przede wszystkim relacji między ludzkich. Książki są symbolem nośnika, który te relacje jest w stanie przechować, pokazać, uzmysłowić potrzebę ich istnienia. Medialna papka podawana na co dzień ludziom jest całkowicie ich pozbawiona. Masowe samobójstwa i wypadki nikogo nie wzruszają, ludzie, którym brakuje książek są w mniejszości i boją się sprzeciwić systemowi. Książki są ważne, ponieważ są w stanie wzbudzać w ludziach emocje i nie jest ważny sposób przechowania ich treści. Bohaterowie tworzą bibliotekę z ludzi, którzy daną książkę przeczytali i dzięki którym może kiedyś w przyszłości, będzie można je, choć częściowo, odtworzyć.
451 stopni Fahrenheita jest na pewno książką poruszającą istotne współcześnie kwestie. Mimo tego, że od jej powstania minęło prawie 60 lat, nie straciła zbyt wiele ze swojej aktualności.
Moim zdaniem jest to pozycja dość trudna i powiedźmy szczerze: przeczytałam ją tylko dlatego, że okazała się książką krótką, ja zaś nie lubię zostawiać rozgrzebanych lektur. Dlatego też myślę, że małe są szansę, aby głos Bradbury trafił do tych, których dotyczy. Jest on w stanie poruszyć conajwyżej tych, którzy nie zostali jeszcze ostatecznie otumanieni prze media i jakieś książki jeszcze czytają.
Odnosząc się do słów peek-a-boo w linkowanym wpisie uważam, że albo miał być to żart, albo nastąpiła jakaś pomyłka. Osoby posiadające czytniki książek, są w przytłaczającej większości osobami, które książek czytają dużo. Fakt, że czytając na czytniku, nie mają do czynienia z papierem, jest w tym kontekście nieistotny. Zmiana nośnika nie powoduje, że nie trafiają do nas przekazywane treści, a dzięki łatwości przechowywania zawartości wielu książek w jednym miejscu, mamy większą łatwość zapoznawania się z nimi.
451 stopni Fahrenheita polecam wszystkim, ale dość umiarkowanie. Myślę, że wszyscy, którzy przeczytają te słowa, należą raczej do ludzi, którzy mimo większego lub mniejszego zabiegania, sięgają jeszcze czasem po książkę, więc was moim drodzy, tak naprawdę jeszcze nie trzeba uświadamiać. Każdego, który zdecyduje się na lekturę, uprzedzam, że jest to książka dość trudna, bardziej wymagająca niż przeciętna lektura dla przyjemności i trzeba zarezerwować dla niej pewien czas. Dla mnie książka ta, mimo bycia trudną, była także w jakiś niewyjaśniony sposób wciągająca, zmuszająca do połknięcia jej jednym tchem.
Naprawdę nie wiem, jak mam ocenić tę książkę. Myślałam nad tym długo i nie będę chyba zadowolona z żadnej oceny. Książka mnie nie zachwyca, ale z drugiej strony sprowokowała mnie do napisania na jej temat bardzo długiej, jak na mnie, notki. Więc chyba jednak "coś" w niej jest. Ruskim targiem ocena ogólna 4/6, choć jednocześnie chciałabym jej postawić 5 i 3, 5 za mówienie o rzeczach ważnych, zaś 3 za trudny sposób tej wypowiedzi.
Książkę czytałam na czytniku.
451 stopni Fahrenheita opowiada o świecie, w którym strażacy nie zajmują się gaszeniem pożarów (wszystkie domy są ognioodporne), lecz ich wzniecaniem u osób, u których znaleziono zakazane książki. Tak samo jak za czasów inkwizycji istnieje lista pozycji zabronionych, jest ona jednak o wiele dłuższa: Montag wpatrywał się nad głowami kolegów w ścianę z wypisanym na maszynie milionem tytułów zakazanych książek. Właściwie wszystkie książki należące do literatury pięknej są zakazane, a że szkolenia odbywają się za pomocą filmów, to posiadanie jakiejkolwiek książki wzbudza podejrzenia.
Większość ludzi nie pamięta już, że strażacy kiedyś gasili pożary zamiast je wzniecać i że książki umiały dodawać wartości ludzkiemu życiu. Ludzie żyją otumanieni przez "rodzinkę" z interaktywnych ścian salonów i nie widzą w swojej egzystencji sensu, choć sami sobie z tego nie zdają sprawy. Samobójstwa są właściwie normą: każdy zna kogoś, kto się zabił, zaś każdej nocy w mieście kilka razy jest wzywana ekipa odtruwająca do tych, którzy połknęli za dużo tabletek nasennych.
Ludzie żyją koło siebie, a nie ze sobą. Małżeństwa są sobie obce, znajomi tak naprawdę się nie znają. Mieszkańcy szukają rozrywek w niebezpiecznie szybkiej jeździe, która stosunkowo często kończy się śmiertelnym wypadkiem.
W takim właśnie świecie żyje Guy Montag - strażak, posiadacz symbolicznego hełmu z numerem 451. Pewnego dnia spotyka on Klarysa McClellan - dziewczynę, która zaczepia go na ulicy i zaczyna z nim rozmowę, co samo w sobie jest już dziwne. Te spotkania, oraz nieudane samobójstwo żony zaczynają otwierać mu oczy na świat...
451 stopni Fahrenheita to temperatura, w której pali się papier, jednak moim zdaniem książki nie są tym, o co w tej powieści chodzi. Światu, w którym żyje Montag, brakuje przede wszystkim relacji między ludzkich. Książki są symbolem nośnika, który te relacje jest w stanie przechować, pokazać, uzmysłowić potrzebę ich istnienia. Medialna papka podawana na co dzień ludziom jest całkowicie ich pozbawiona. Masowe samobójstwa i wypadki nikogo nie wzruszają, ludzie, którym brakuje książek są w mniejszości i boją się sprzeciwić systemowi. Książki są ważne, ponieważ są w stanie wzbudzać w ludziach emocje i nie jest ważny sposób przechowania ich treści. Bohaterowie tworzą bibliotekę z ludzi, którzy daną książkę przeczytali i dzięki którym może kiedyś w przyszłości, będzie można je, choć częściowo, odtworzyć.
451 stopni Fahrenheita jest na pewno książką poruszającą istotne współcześnie kwestie. Mimo tego, że od jej powstania minęło prawie 60 lat, nie straciła zbyt wiele ze swojej aktualności.
Moim zdaniem jest to pozycja dość trudna i powiedźmy szczerze: przeczytałam ją tylko dlatego, że okazała się książką krótką, ja zaś nie lubię zostawiać rozgrzebanych lektur. Dlatego też myślę, że małe są szansę, aby głos Bradbury trafił do tych, których dotyczy. Jest on w stanie poruszyć conajwyżej tych, którzy nie zostali jeszcze ostatecznie otumanieni prze media i jakieś książki jeszcze czytają.
Odnosząc się do słów peek-a-boo w linkowanym wpisie uważam, że albo miał być to żart, albo nastąpiła jakaś pomyłka. Osoby posiadające czytniki książek, są w przytłaczającej większości osobami, które książek czytają dużo. Fakt, że czytając na czytniku, nie mają do czynienia z papierem, jest w tym kontekście nieistotny. Zmiana nośnika nie powoduje, że nie trafiają do nas przekazywane treści, a dzięki łatwości przechowywania zawartości wielu książek w jednym miejscu, mamy większą łatwość zapoznawania się z nimi.
451 stopni Fahrenheita polecam wszystkim, ale dość umiarkowanie. Myślę, że wszyscy, którzy przeczytają te słowa, należą raczej do ludzi, którzy mimo większego lub mniejszego zabiegania, sięgają jeszcze czasem po książkę, więc was moim drodzy, tak naprawdę jeszcze nie trzeba uświadamiać. Każdego, który zdecyduje się na lekturę, uprzedzam, że jest to książka dość trudna, bardziej wymagająca niż przeciętna lektura dla przyjemności i trzeba zarezerwować dla niej pewien czas. Dla mnie książka ta, mimo bycia trudną, była także w jakiś niewyjaśniony sposób wciągająca, zmuszająca do połknięcia jej jednym tchem.
Naprawdę nie wiem, jak mam ocenić tę książkę. Myślałam nad tym długo i nie będę chyba zadowolona z żadnej oceny. Książka mnie nie zachwyca, ale z drugiej strony sprowokowała mnie do napisania na jej temat bardzo długiej, jak na mnie, notki. Więc chyba jednak "coś" w niej jest. Ruskim targiem ocena ogólna 4/6, choć jednocześnie chciałabym jej postawić 5 i 3, 5 za mówienie o rzeczach ważnych, zaś 3 za trudny sposób tej wypowiedzi.
Książkę czytałam na czytniku.
Mnie się książka bardzo podobała, ale ja uwielbiam takie właśnie cięższe klimaty. Doszukałem się w niej sporo przesłań. Takie pozycje czytam powoli i z uwagą, żeby nic mi nie umknęło:) Tak jak piszesz jednak, nie jest to literacki spacerek:)
OdpowiedzUsuńLubię w tej książce to, że można do niej wracać bez znudzenia.
OdpowiedzUsuńPodsluch ja chyba nie umiem powoli czytać, a już szczególnie książki, która mnie pogania ;)
OdpowiedzUsuńAgnes, wracać? Hmm... czy my na pewno czytałyśmy tę samą książkę? ;) Ja prawie na pewno nie będę do niej wracać.
Co czytelnik, to inne podejście (i bardzo dobrze) - ja będę wracać, Ty nie będziesz :)
OdpowiedzUsuń